Strony

niedziela, 29 września 2013

Boston 2

Hej, to ja znowu :)

Weekend już prawie za mną (wiem, że za wami). Spędziłam go bardzo pozytywnie! Nie nudziłam się, dopiero teraz padłam zmęczona na łóżko... To był szybki weekend, nawet nie wiem kiedy się zaczął, a już koniec.
W piątek planowałam iść z rana do YMCA, ale dziewczyny zadzwoniły, że robimy piknik! OK, czemu nie. Miało być nas 4, po drodze jednej rozchorowało się dziecko, druga dostała telefon, że musi zostać z dziećmi i tak zostały nas 2! Nie przeszkodziło nam to fajnie spędzić razem czas w przepięknym miejscu Elm Bank w Natick. Pograłyśmy we frisbee, pospacerowałyśmy, piknik też był i do domu.








Wieczorem umówiłam się z dwoma innymi au pairkami na... ZUMBĘ! To jest w tym moim YMCA, miałam za darmo także czemu miałabym nie iść. Naskakałam się jak nigdy! Po pierwsze pomyliłam godziny i pojechałam na 5:30 PM. Miało trwać godzinę, więc wystarczy jak na pierwszy raz. Dziewczyn nigdzie nie widziałam, ale jak już przyjechałam to zostałam. Kiedy wychodziłam z zajęć, to one właśnie przyszły i trochę się zdziwiły :) Okazało się, że nasze zajęcia zaczynały się o 6:30 PM i miały trwać kolejne 2h! Oczywiście mnie namówiły żebym też poszła mimo, że właśnie wróciłam ledwo żywa! Nie miałam pojęcia, że to aż tak męczące. Niby taniec, niby ćwiczenia ale ile trzeba się nagimnastykować... Najgorsze jest to, żeby załapać w ogóle kroki, bo nasza instruktorka robiła wszystko automatycznie i często się myliłam. Najgorszy miały ze mnie ubaw, jak odwracałyśmy się do tyłu, bo taki był układ i wtedy nie mogłam patrzeć na instruktorkę. Dopóki na nią patrzyłam, było całkiem nieźle! Może będę chodzić na tą całą Zumbę, przecież zawsze najgorsze są początki.

W sobotę rano zaczęłam moja podróż do Bostonu. Znów! Kocham to miasto, jest ciągle pełne tajemnic, ciekawe, klimatyczne, ma tyle do opowiedzenia, historii, cały czas nie przestaje mnie zaskakiwać. Myślałam, że to będzie miasto jak każde, jedno z wielu. Nie sądziłam, że tak mi się spodoba! Nie potrafię opisać tego słowami, trzeba po prostu być i zobaczyć. Nie jest to tylko moje zdanie, Boston zaraża wszystkich, bo taki jest! Wyjątkowy.
Tym razem pociąg miałam wcześniej, godzina 8:19 zmusiła mnie to wczesnego wstania. Wszystko było podejrzanie proste. Znalazłam odpowiedni peron, nie pomyliłam pociągu, dojechał cały. Tym razem pojechałam z Julitą. Tak! W końcu mogłam porozmawiać z kimś po polsku! Ona mieszka w Westford, ode mnie to jakieś 37 mil drogi. Postanowiłyśmy więc spotkać się na miejscu, w Bostonie. Był tylko jeden, mały problem. Z Westford Julita mogła wysiąść najbliżej tej partii Bostonu, którą chciałyśmy zwiedzić na North Station, ja z Natick mogłam wysiąść na South Station. Ponieważ ja miałam mapy i wszystko, przyjechałam wcześniej od niej i byłam już wcześniej w Bostonie, postanowiłyśmy, że ja po prostu przejdę się od jednej stacji do drugiej. Na mapie wyglądało to mniej więcej tak:

Moja stacja to ta na dole.

Historia lubi się powtarzać. Potwornie zimno było rano. Miałam na sobie koszulkę, bluzę, kurtkę i żałowałam, że nie wzięłam szalika i rękawiczek! Przerażająco zimnooo! I co się oczywiście stało, jak już doszłam do stacji Julity? Słońce prażyło, ono nie grzało, tylko prażyło! 
Wszystko się udało, bo znalazłam ją, z czego jestem bardzo dumna :D Ruszyłyśmy więc, według mojej mapy- w stronę wybrzeża. Jak już szłam po Julitę, to zorientowałam się, że piękne widoki mam po swojej prawej stronie i nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć to z bliska. To jest strasznie ciekawe, jak idziesz sobie przez miasto, wszędzie wielkie budynki, wieżowce, ruch na ulicy, pełno ludzi, tu wesele, tam wyprzedaż, tam kolejka jak za komuny (tak, serio!) do restauracji i nagle... patrzysz w tą moja prawą stronę i nie widać nic poza oceanem, żaglami i rażącym słońcem! Dla mnie to trochę dwie wykluczające się rzeczy. Niby w Polsce też mamy swoje trójmiasto i niby powinno wyglądać to podobnie. Natomiast u nas te dwie strefy są wyraźnie od siebie oddzielone. Jest miasto, jest centrum, są jakieś tam większe budynki. Idąc dalej, zaczyna to wszystko cichnąć, pozostaje plaża, łódki, woda, morze... A tutaj wszystko razem! To wygląda tak, jakby wieżowce pływały na wodzie. Niesamowite, świetnie się to ogląda.
Wracając do mojej wycieczki, znów zrobiłam mapę mojej trasy. Trochę nam się pozmieniały plany po drodze, ale o tym zaraz.


Tak więc kiedy już odebrałam J. z North Station, poszłyśmy w stronę Inner Harbor. Dalej wybrzeżem podziwiałyśmy widoki takie jak:


















Gadamy jak najęte, bo w końcu możemy po polsku. Śmiałyśmy się, że możemy o ludziach mówić co chcemy, bo i tak nas nie zrozumieją. Idziemy, idziemy, aż w końcu ktoś nas jednak zrozumiał! 
- Ooo, dziewczyny też z Polski?
No i się zaczęło. Bartosz. Przyjechał z programu Work&Travel i właśnie kończy swój 4 miesiąc pobytu w Stanach. Ostatni miesiąc to zwiedzanie, więc przywiało go do Bostonu. Gadaliśmy z jakąś godzinę pod New England Aquarium, bo on właśnie z niego wyszedł, a my ponieważ miałyśmy bilety od mojej Host Mom, właśnie chciałyśmy tam iść. Od słowa do słowa, w końcu poszedł z nami drugi raz (jakimś cudem skasowali mu ten sam bilet) i spędził z nami właściwie cały dzień. Zwiedzaliśmy razem. On przyjechał sam! W sumie dobrze wyszło, bo robił za przewodnika, znaczy odnajdywał nas na mapie i ja nie musiałam się z tym męczyć. :) Dużo wiedział o historii, wiedział gdzie można pójść, więc połączyliśmy nasze różne plany zwiedzania w jedność i tak oto spędziliśmy fajny dzień. A więc akwarium na prawdę warto zobaczyć. Dużo ryb, o których nazw nawet nie miałam pojęcia, wielki żółw pływający w jeszcze większym akwarium, pingwiny, płaszczki, które można pogłaskać, meduzy i wiele innych ciekawych zwierzaków morskich. Bilet to jakieś 20$ więc jak że się cieszyłam posiadając go za free!








Dalej poszliśmy w bardzo ciekawe miejsce. Boston Tea Party. Nie ma to nic wspólnego z imprezowaniem wbrew pozorom :) Jak wiadomo (lub nie) z historii, wszystko kręci się w okół sporu Brytyjczyków i Amerykanów o cło przy przewożeniu towarów. Przede wszystkim chodziło właśnie o herbatę. Jednym z wielu okazów buntu, było bostońskie picie herbaty czy też zniszczenie towaru przywiezionego przez Brytyjczyków, wrzucając cały załadunek herbaty do wody. Tam, gdzie my byliśmy, odbywa się niejako rekonstrukcja tych wydarzeń i byliśmy tego uczestnikami. Oprowadzający nas poprzebierani byli w stroje z XVIII w., co kawałek pokazywali nam jak wszystko się odbywało. W jednym  pomieszczeniu oglądaliśmy film, w drugim opowiadały nam ruszające się obrazy, innym razem byliśmy pod pokładem statku i widzieliśmy jak żyli marynarze, za chwilę jak w teatrze oprowadzający odgrywali scenkę z tamtych wydarzeń. Bardzo pozytywnie i ciekawie. Nie wiem wszystkiego, bo mówili z prędkością światła, ale i tak dużo się dowiedziałam. Boston ma w sobie kawał historii i warto się w nią choć trochę zagłębić. Na koniec kupiłam oczywiście puszkę bostońskiej herbaty, którą już piłam i mogę powiedzieć, że dobra!


Na pamiątkę dostaliśmy takie pióra.





 Zapraszam na pokład!




                                    Mogliśmy też własnoręcznie wyrzucić herbatę to wody.


Stamtąd ruszyliśmy na podbój Boston Common. Co to takiego? Ja porównuję to do Central Park w Nowym Jorku. Po prostu mówiąc jest to ogromny park, wszędzie zielona trawa, słońce, ławki, ścieżki, drzewa, każdy karmi wiewiórki, dużo rodzin lub przyjaciół siedzących razem, odpoczywających  i cieszących się z życia :) No to zrobiliśmy tak samo. Kupiliśmy nowe lody McDonalds'a i usiedliśmy niczym reszta Amerykanów. Należał nam się odpoczynek w końcu.








Przeszliśmy jeszcze na północ trochę się pospacerować najdroższą podobno dzielnicą Bostonu (choć dla mnie drogo nie wyglądała), zrobiliśmy małe kółko i B. chciał kupić sobie bilet na rejs. O 5:45 PM wypływał, a my na 6:00 PM musiałyśmy zdążyć na pociąg do Natick, więc tam się pożegnaliśmy. On do Bostonu przyjechał na 4 dni, więc musiał wykorzystać każdą chwilę na zwiedzanie, my mamy przed sobą caaały rok :) Byłyśmy już i tak padnięte, więc godzina nam pasowała. Wymyśliłyśmy sobie odpoczynek po wycieczce w kinie. We Framingham jest AMC Cinema, duże kino, gdzie właśnie grali film "Millerowie". I w tym momencie "Kac Vegas" stracił u mnie miano number 1 w kategorii komedia. "Millerowie" wymiatają! Śmiałam się jak nigdy, ciężko jest mnie rozśmieszyć filmem ale ten jest po prostu genialny. Aktorzy idealni. Polecam!
Julita spała u mnie z soboty na niedzielę. W niedzielę oczywiście trzeba było zaliczyć Natick Mall. Rozglądałyśmy się już powoli za kostiumami na Halloween, ale na razie nic takiego nie było. Mamy jeszcze czas, chociaż Amerykanie chyba nie, bo już hurtem się wszystko sprzedaje. Oni nie mogą zostawić takich rzeczy na tydzień przed, wszystko musi być z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem! Żyją tymi wszystkimi świętami i obchodami, maja fioła na tym punkcie. My się śmiejemy, jak świąteczne ozdoby pojawiają się w sklepach na miesiąc przed, oni mają je już!
Koło 6:00 PM po Julitę przyjechała rodzinka i wtedy zaczęłam pisać tego posta. Koniec weekendu. Jutro kolejny tydzień pracy się zaczyna. To już trzeci! Jak na razie wszystko jest OK, nie mam na co narzekać, mam wszystko czego potrzebuję. Jest mi tu dobrze, chyba muszę to napisać :) Nie ma na razie czegoś takiego, że tęsknie i chcę wracać. Tęsknie, oczywiście, ale nie jest to desperacja!
Jeszcze nie wiem, co będę robić za tydzień. Chciałam znów jechać do Bostonu ale tym razem popłynąć w ten sam rejs co B. Podobno można zobaczyć walenie i rekiny :D Jest też opcja Duck Tours, to taki wodny autobus, który jeździ też normalnie po ulicach i obwozi po najciekawszych miejscach. Można wysiąść gdzie się chce, po czym wsiąść, kiedy skończy się zwiedzać. Bardzo praktyczne, ale może zostawię to sobie, kiedy już zwiedzę wszystko na własnych nogach!

Na razie to tyle, kolejna wycieczka udana!!!

                                                                                                                  xoxo,

czwartek, 26 września 2013

Wszystko inne

Cześć Wam!!!

Miałam nie pisać tego posta i w ogóle nie pisać do weekendu, bo w tygodniu próbuję pracować i specjalnie nic się u mnie nie dzieje, ale pomyślałam, że skoro i tak tu zaglądacie (bo zagląda Was coraz więcej i dzięki za to!), to co nieco tu naskrobię.
Trochę z życia wzięte. Cały czas dostrzegam te różnice między Polską, a US. Począwszy od różnicy czasu, której ja osobiście nie odczułam. Mam na myśli ten czas, kiedy przyleciałam do Nowego Jorku i nagle mój dzień stał się o 6h dłuższy niż zwykle. Na prawdę, kiedy przyjechaliśmy do hotelu, to dla mnie nie było różnicy czy jest 6:00 PM, czy 10:00 PM. Ten dzień mógłby dla mnie trwać jeszcze 6h dłużej. Dla przykładu moja koleżanka już chciała iść spać, jak tylko przylecieliśmy, ciągle zmęczona, ciągle ledwo podnosiła powieki, zmarnowana, różnica czasu nie była dla niej miłosierna ;)
Z czym ja mam osobiście problem, no może nie problem, ale nie wiem po co tak utrudniać, to jednostki. Czas, temperatura, droga, waga, odległość... Dla przykładu:

                Polska              US
czas:            24h               12h
temp.                
w stopniach:   Celsjusza       Fahrenheita
droga:           km                mile
objętość:       litr         widziałam uncje!
długość:        m, cm           stopy, cale



Jedzenie. Fast food. Weź z zamrażarki i ugrzej w mikrofali. Sosy, dużo sosów. Meksykańskie dania. Mało pieczywa. Płatki z zimnym mlekiem na śniadanie. Jajecznica na bekonie. Kurczak. Steki. Babeczki. Wszystko co z puszki to szybkie i dobre. Lunch i kolacja. Nie ma obiadu, bo nie ma czasu. Snacks. Orzeszki ziemne. Jogurty. Owoce. Restauracje. Dunkin' Donuts everywhere. Ser, im więcej tym lepiej.
Tak mniej więcej można to streścić. Najbardziej denerwuje mnie to, że nie ma obiadu. Mogłabym pomyśleć, że nie ma, bo nie ma moich Hostów w domu cały dzień i nie ma kto go zrobić. Nic z tych rzeczy. Tak samo było, kiedy byłam w NY, tak samo jest w weekendy, kiedy Hości są w domu. Obiad w Stanach nie istnieje! Jest lunch, który powinien być w godzinach 10:00- 12:00 AM, potem przez cały dzień się dojada na zasadzie krakersów z jogurtem (o którym wcześniej gdzieś wspomniałam), czy innego śmieciowego jedzenia, a później koło godziny 6:00- 8:00 PM kolacja. Nie przyzwyczaję się, to nie zdrowe, cały dzień jest się głodnym (przynajmniej ja, bo oni są przyzwyczajeni i tak im pasuje) i oświadczam, że zacznę sobie normalnie gotować sama! Poparzę ręce, podpalę dom, zepsuję im sprzęt w kuchni, bo mam trzy lewe ręce do gotowania, ale nie mam zamiaru tak żyć. Żołądek sam domaga się czegoś ciepłego po południu, bo to dla niego normalne i zdrowe, więc nie zamierzam go ignorować :) Zaczynam się uczyć, efekty może pojawią się tutaj!
Jeżdżenie. Tak, coraz lepiej. Natomiast cały czas dowiaduję się nowych rzeczy. Wczoraj wracając z korepetycji z Robertem i dziewczynami miałam skręcić w prawo. OK, dojechałam do świateł i właśnie się zatrzymałam, bo miałam czerwone. Za chwilę Robert się odzywa:
-Why you are not going?
Popatrzyłam na niego chyba jak na głupka, przez chwilę pomyślałam, że coś ze mną nie tak i mówię:
-Umm... Because I have red light.
 -It's fine. Go!
No to tak. Wyjaśnił mi oczywiście. Pewnie mówił o tym wcześniej, ale z nadmiaru informacji przez pierwsze dni mój mały móżdżek mógł nie zdążyć tego zarejestrować. Można PRAWIE zawsze jechać w prawo na czerwonym świetle. Jest jeden wyjątek, bardzo prosty. Jeśli przed Tobą przylepiono wielką białą podajże tabliczkę z napisem NO TURN ON RED, to nie można tego zrobić. I wszystko. Poza tym na każdym STOP trzeba się zatrzymać i jest ich o wiele więcej niż w Polsce. Kto pierwszy przy skrzyżowaniu ten jedzie, prawie zawsze jest międzypas, jeśli chcesz skręcić w lewo aby nie blokować pasu na wprost, wszędzie światła i to właściwie dużo ułatwia. Rond nie ma prawie wcale. Widziałam jedynie pod centrum handlowym takie mini rondo i nic więcej, na głównych ulicach to nie istnieje. Czy jest prościej? Zapraszam, aby sprawdzić i ocenić samemu :)
Z takich przydatnych informacji to tyle :) Jutro w planach mam rano jechać do YMCA. To centrum sportowe, które mam za free dzięki mojej Host Family. Dodali mnie jako członka rodziny i wszystko jest opłacone. Basen, siłownia, joga, zumba, boisko do koszykówki/siatkówki/piłki nożnej czy czego tam chce, ping pong- z wszystkiego mogę korzystać. Cieszę się z tego, bo wydałabym fortunę na to, a tak mam chociaż tyle dobrego. Ponieważ to jest we Framingham, później chcę odwiedzić Alenę. W sobotę rano ruszam znów do Bostonu, tym razem chcę zwiedzić tą typowo portową część miasta i znów ma być piękna pogoda! Robert mi dziś powiedział, że chyba ją przywiozłam, bo wcześniej tak nie było :) Tym razem jadę z Polką, Julitą. Spotykamy się w Bostonie, a potem jedziemy do mnie i zostaje u mnie do niedzieli. Mam nadzieję, że spędzimy fajnie razem czas!
Dzieci ostatnio trochę niesforne. Chyba za dużo im pozwalałam, już się przyzwyczaiły do mnie i wiedzą co im wolno, a co nie. Muszę być bardziej konsekwentna ale czasem nie umiem, serce mi pęka jak mam im czegoś zabronić ;) Ostatnio zwinęli mi iPhone i narobili 65782764376 zdjęć. Jack usmarował całą twarz masłem orzechowym, Charlotte robiła dziwaczne miny do zdjęć:





Jak ta dwójka jest razem, to jest koniec. Mam wrażenie, że Madeleine jest trochę spokojniejsza, bardziej ułożona, grzeczna. Proszę ją o coś, nie ma problemu, lekcje odrabia sama z siebie, nie muszę jej o tym przypominać. Jak Charlotte jest tylko ze mną, jest dosyć grzeczna, ale w parze z Jackiem to bywa różnie. Ostatnio musiałam odebrać Madeleine ze szkoły, więc J. i C. musieli zostać sami na jakieś 20 min. Czekam na M. pod szkołą i nagle dostaje telefon od Alicii czy coś się stało, że dzwoniłam do niej na Skype kilka razy i się nie odzywałam. Głupio mi było jakby skarżyć ale od razu się domyśliłam, że dorwali się do mojego komputera, bo zostawiłam go w salonie. Na szczęście moja HM to fajna kobitka i wszystko obróciło się w żart. Co nie znaczy, że pogadanki z mamą nie mieli, ale rozeszło się to bez większych konsekwencji :)

Tyle, ode mnie, czekajcie na kolejna porcję nowości ze zwiedzania Bostonu. Nie mogę się już doczekać, żeby tam pojechać!!!


PS Bym zapomniała. W podobnym czasie do mnie jednemu chłopakowi z Polski udało się wyjechać jako au pair. Jest gdzieś tam pod NY. Fajnie się czyta, jak opisuje swoje relacje z podopiecznym. Ma chłopca do opieki, ma jakieś 7 lat chyba. Nie wiedzieć czemu, nazywa Michała ziemniakiem, więc M. pisze:

  "...a jak mu mówię, że nie chce być ziemniakiem, to mówi ,że mam do wyboru truskawkę... i spytał się mnie jeszcze czy jak polecimy na wakacje, i zgubię (ja) nas w lesie, to czy może mnie zjeść ,żeby przetrwać..."

Hmmm. Chyba nie mam co narzekać na moich rozrabiaków :)
Stay tuned!
xoxo                                     

poniedziałek, 23 września 2013

Boston

Zacznę może od początku weekendu. Na piątek umówiłam się z au pair z Brazylii na lunch i zakupy. Spotkałyśmy się jakoś po 11 AM i później pojechałyśmy do Natick Mall. Szukałam sukienek na połowinki dla jednej i drugiej siostry ale oczywiście nic nie znalazłam. Zrobiłam jakieś tam zakupy dla siebie o czym napiszę jak nie będę miała o czym pisać :) Spędziłyśmy razem fajnie czas, później pokazała mi też centrum Natick.
Ciekawa historia, jeśli chodzi o tą dziewczynę. Właściwie to ona jest teraz nianią bo ma już 27 lat i nie może być au pair (26 lat to próg). Po programie bardzo chciała zostać w US, a że miała chłopaka, to zaproponował jej ślub. To był jedyny sposób, aby legalnie mogła tu zostać nawet na zawsze. Pytałam ją czy żałuje, pytałam czy jest szczęśliwa i jest! Ona nie wzięła tego ślubu TYLKO dlatego, że potrzebowała Green Card. Oni się na prawdę kochają. Najlepsze jest to, że jej rodzina nic o tym nie wie. Ona planuje w przyszłym roku jechać do Brazylii i wziąć ten ślub raz jeszcze dla swojej rodziny. Czemu im nie powiedziała? Właśnie dlatego, żeby nie myśleli, że to tylko przez prawo. Podziwiam tak, czy inaczej.
W sobotę rano byłam założyć konto w banku i mam osobistego doradcę w postaci Dylana, który zdecydowanie za dużo mówi ;) Ale bardzo miły i pomocny. Później poszłam z moimi dziewczynami na Natick Day, gdzie było pełno straganów z jedzeniem, maskotkami, grami i różnymi innymi pierdołami. Bardzo fajnie spędziliśmy tam czas, nie mogłam odmówić oczywiście zrobienia sobie tatuażu z nimi. Wciąż go mam, ale podobno 5 dni się potrzyma i zejdzie ;)

Mój jest ten środkowy. Podobno to znaczy odwaga ;)



 Tak mniej więcej wygląda Natick Day.


To teraz niedziela.

B O S T O N. Piękne miejsce.

Na tym właściwie mogłabym zakończyć. Brak mi słów! Cofam to, co powiedziałam o Nowym Jorku. W porównaniu do Bostonu to mnie rozczarował. Może dlatego, że nie widziałam tych najlepszych miejsc przez ten zepsuty autobus :/ Nie wiem, ale Boston jak na pierwsze wrażenie jest o wiele ładniejszy. Moja lista rzeczy, które mnie w Bostonie urzekły:

1. Leży nad piękną rzeką Charles i Oceanem Atlantyckim.
2. Stare i nowe budynki razem tworzą niesamowity obraz miasta.
3. Ludzie są przemili i pomocni.
4. Bardzo dobre oznaczenie, przez co ciężko się zgubić.
5. Wszyscy chodzą w koszulkach lub czapkach Red Sox.
6. Można sobie przejść pieszo mostem do Cambridge.
7. Wiewiórki i kaczki chodzą po mieście.
8. Będąc w centrum, jesteś na trasie maratonu bostońskiego.
9. Jest to miasto portowe, statki, żagle itd. tworzą wspaniały klimat.
10. Zmienność pogody. Rano lało strasznie i nie zapowiadało się nawet na to, że będzie chodź trochę ciepło. Pół godziny później, pogoda jak na Florydzie!

Więc od początku. Jak powiedziałam moim Host Parents, że chcę jechać do Bostonu w ten weekend, A. przywiozła mi z miasta milion map, załatwiła bilety wstępu gdzie tam chce, R. wydrukował mi rozkład pociągów, sprawdził pogodę, dali mi parasolkę, bo miało padać i zaplanowali ze mną całą podróż, pokazali gdzie warto iść. To było na prawdę miłe, do mnie należało tylko tam pojechać :)
Alena (czeszka) jest z Framingham, które leży obok Natick. Ona wsiadła do pociągu we Framingham a ja dołączyłam do niej w moim mieście. Różnią nas jakieś 3 stacje. Alena miała pociąg o 9:50, ja 9 min po niej. O 9:40 dzwoni do mnie:
-Martyna, I can't find any place where I could park my car! I have only 10 minutes!
Od razu pomyślałam: nie zdąży. Już poprzedniego dnia nie mogłam się do niej dodzwonić, czy w ogóle jedziemy. Zostawiłam jej wiadomość na fb, że jeśli nadal chce jechać to pociąg jest o tej i o tej, tylko niech rano da mi znać. Wstałam jakoś po 8 i byłam już pewna, że nigdzie nie jedziemy ale jak wychodziłam z pokoju to usłyszałam telefon. Okazało się, że czekała na mnie żeby pogadać poprzedniego dnia, aż usnęła. Fakt, późno wróciłam. Także szybka akcja żeby się spakować i jazda!
W końcu dała mi znać o 9:55, że jest w pociągu! Zostawiła samochód byle gdzie, zaryzykowała. Napisała sms do swoich Host Parents o tym, co zrobiła a oni odpisali jej:
- Don't care. We can fix it. Have fun!
Także zrobiła, jak kazali. Zdążyłyśmy. W drodze do Bostonu straaaaasznie padało, już myślałam, że tak będzie cały dzień. Natomiast R. powiedział mi, że tak będzie tylko rano i pogoda ma się poprawić, bo przecież sprawdził mi ją ;) Zaufałam więc, ale parasolkę i tak spakowałam. Nie minęło pół godziny i słońce zawitało w Massachusetts na dobre!
Wysiadłyśmy na stacji Back Bay, przygotowałam Wam mapę, żebyście mniej więcej się orientowali ile przeszłyśmy i zwiedziłyśmy. Back Bay Station to czerwone kółko po środku na dole. Możecie powiększyć sobie tę mapę na swoim kompie. Tak jak mówiłam, zamierzam zwiedzać Boston partiami. Pierwsza mapa to cały Boston, kolejna to część, którą zwiedziłyśmy z Aleną.




O 1:35 PM miał się zacząć mecz Red Sox z drużyną z Toronto. Alena jeszcze nie była, a ja miałam bilety od A. więc chciałyśmy pójść. Na mapie to FENWAY PARK całkiem po lewej stronie. Przeszłyśmy więc ze stacji w kierunku zachodnim, aby być blisko miejsca meczu. Po drodze zobaczyłyśmy kawałek miasta, mnie bardzo podobało się miejsce maratonu bostońskiego. Poniżej zdjęcia:





Może to średnio widoczne, ale na kuli ziemskiej są krany, tam gdzie ocean. Fajny bajer. 
Cały świat w moich rękach :D






Ponieważ byłyśmy w pobliżu Fenway Park za wcześnie, postanowiłyśmy przejść się jeszcze trochę na południe i to był strzał w 10, bo znalazłam najpiękniejsze jak na razie miejsce w Bostonie dla mnie. Christian Science Plaza.








Pięknie co? Byłyśmy tam strasznie długo, bo chciałam mieć zdjęcie każdego zakątka tam i w każdej pozie ze mną hahaha ;) Z resztą Alenie też bardzo się podobało. Magiczne miejsce, rewelacyjna pogoda jak widać i jedyne, co chciałam zrobić to tylko siedzieć i podziwiać...
Jak już narobiłyśmy tych zdjęć, zrobiło się trochę późno wiec trzeba było zameldować się na meczu. Właściwie jak byłam pierwszy raz, to nie byłam od początku, bo chcieliśmy uniknąć korków i tłumów. Teraz wiem dlaczego!!! Żeby się dopchać do swojego miejsca, potrzeba strasznie dużo czasu, bo ludzi jest od groma. Miejsc wolnych prawie nie ma, wszyscy poubierani w gadżety Red Sox, każdy chce kupić coś do jedzenia albo znaleźć swoje miejsce... Natomiast opłacało się trochę poprzepychać. Usłyszałam hymn US śpiewany przez jakieś 35 000 amerykanów na żywo!







Mam kolejną ciekawostkę. Zaraz po hymnie, zaprezentowany został zawodnik, przepraszam za to ale zacytuję wikipedię, bo jest mądrzejsza ode mnie i lepiej odda to, co chcę o nim powiedzieć (nie musicie czytać wszystkiego):

"Jest 18-krotnym uczestnikiem Meczu Gwiazd MBL siedmiokrotnym zdobywcą Złotej Rękawicy, członkiem ekskluzywnego Klubu 3000 Uderzeń i pierwszym graczem w klubie, który zaliczył 400 home runów. Jest drugi na liście wszech czasów w liczbie rozegranych meczów i trzeci na liście podejść do uderzeń (at-bats). W klubie Red Sox jest liderem wszech czasów w większości odnotowywanych statystyk. W 1967 będąc u szczytu kariery, poprowadził swój klub do pierwszego od dwóch dekad tytułu mistrzowskiego, a sam zdobył tytuł MVP i był ostatnim jak do tej pory zdobywcą potrójnej korony przez pałkarza w MLB.
Zakończył karierę w 1983 r. w wieku 44 lat. Była to najdłuższa w lidze MLB kariera gracza, który występował nieprzerwanie w jednym klubie. Został wybrany do Baseball Hall of Fame. W 1999 r. został sklasyfikowany na 72. miejscu graczy wszech czasów w plebiscycie Sporting News oraz został finalistą Drużyny Stulecia MLB. W 2007 r. został uhonorowany przez Ligę wykonaniem pierwszego rzutu w sezonie."

Chodzi o to, że to zawodnik stulecia, najlepszy, najzwinniejszy, najszybszy, naj, naj, naj. Amerykanie go ubóstwiają, kochają, szanują. Była straszna wrzawa jak wyszedł! Więc uwaga:


Carl Yastrzemski 

pseudonim: YAZ

 

JEST WŁAŚCIWIE POLAKIEM!

Urodził się w US i tutaj się wychowywał ale jego rodzice to z krwi i kości nasi, Polacy! Tak mi się jakoś cieplutko na serduszku zrobiło, tak rodzinnie ;) Taki pomnik stoi przed Fenway Park:



Ciekawy polski akcent. Ale wracajmy do mojej wycieczki :) Idąc z mapą, po meczu zdecydowałyśmy się odwiedzić Cambridge. Znajduję się tam MIT- Massachusetts Institute of Technology. Można to zrobić na pieszo, jak najbardziej i do tego mieć po drodze takie widoki na moście Harvard:




Dalej kończy się nam mapa, ale idąc ulicą Massachusetts, można dojść do jednego z najstarszych uniwersytetów, jakim jest znany pewnie wszystkim Harvard. Szkoda nam było, że jesteśmy tak blisko i żeby nie zobaczyć. Myślałam, ze to będzie blisko ale pomyliłam się i to bardzo. Szłyśmy i szłyśmy bez końca, cały czas prosto i cały czas tego Harvardu po prostu nie było. Ilekroć pytaliśmy się ludzi, tak samo wszyscy mówili, żeby iść prosto i że to niedaleko. Jak pytasz Amerykanina czy to daleko, zawsze ci powie, że nie. Potem więc już przestałam się pytać o to. Jak już nogi nam wysiadły, to postanowiłyśmy zapytać ostatni raz. I tym razem okazało się, że mamy go już pod nosem. I wiecie co? Po za słynną nazwą i ogromem zajmowanej powierzchni- NIC SPECJALNEGO. Nie powiem, że to czas stracony, bo było fajnie to zobaczyć ale następnym razem zastanowiłabym się, czy poświęcać się aż tak na pieszo, żeby tam być. Prze chwilę się nawet zastanawiałam, czy to na prawdę ten budynek, bo bardzo mnie rozczarował. Przede wszystkim nie ma w ogóle czegoś takiego jak wejście główne, bo jest milion wejść i nie ma tego WOW na pierwszy widok.





Cyknęłam sobie zdjęcie z Jankiem Harvardem, bo jest patronem uczelni. Nie wiem dlaczego wszyscy łapali go za but do zdjęcia, ale zrobiłam tak samo, bo może to przynosi szczęście albo mądrość,
nie wiem... zawsze się przyda ;)
Stałam w kolejce do zdjęcia jakieś 10 min, bo Chińczycy atakowali z każde strony.





Byłyśmy już strasznie padnięte a trzeba było wrócić na stację Back Bay. Na szczęście istnieje coś takiego jak metro. I to z samego Harvardu do Bostonu. 5 stacji w jakieś 10 min i byłyśmy po drugiej stronie Charles River za jedyne 2.50$. Teraz trzeba było tylko dotrzeć na stację i znaleźć pociąg. Jak już jesteśmy przy kosztach, to pociąg do Bostonu i z powrotem wyniósł mnie 14,50$ plus jakieś jedzenie za ok. 15$, więc całkiem tanio jak na tyle wrażeń.
Chciałam jeszcze wspomnieć o mieszkańcach. Ilekroć zatrzymywałyśmy się, aby znaleźć się na mapie i coś postanowić, zawsze znalazł się ktoś, kto chciał nam pomóc. Nawet nie pytałyśmy, było tylko:
- Hi, you need some help?
- Are you looking for Back Bay? I can help you.
- What do you want to visit?
Miałam takie wrażenie, jakby oni byli tak dumni ze swojego miasta, że chcą się nim dzielić, pokazać je wszystkim, pomóc zwiedzać. To było na prawdę wspaniałe. Jedna pani szła z nami jakieś 15 min żeby nam pokazać drogę. Chłopak, który usłyszał jak rozmawiamy o znalezieniu Harvardu sam podszedł i na mapie pokazywał nam gdzie iść mimo, że na prawdę się spieszył. Nawet nie jestem w stanie wymienić wszystkich osób, które nam pomogły, bo było ich za wiele! Jeśli może to kiedyś przeczytacie, ktoś Wam o tym powie, czy nie wiem co- jedno wielkie DZIĘKUJĘ!
Polecam to miasto do zwiedzania z całego serca!!!


PS Pozdrawiam moich kochanych polish friends, ja też miss you, cieszę się, że macie white room i dobrze Wam w Poznań City, bawcie się, uczcie, balujcie i w ogóle YOLO!


                                                                                                                            xoxo,