Strony

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Boston Marathon 2014

Cześć wszystkim!


Tak jak obiecałam jakiś czas temu, dziś zamieszczam post o maratonie bostońskim. Na drugą część Miami trzeba będzie poczekać do przyszłego tygodnia, ponieważ w dalszym ciągu nie mam wszystkich zdjęć, a wielką szkodą byłoby ich tutaj nie zamieścić.

Tegoroczny maraton upłynął pod atmosferą smutku i wspomnień tego, co zdarzyło się w zeszłym roku, ale też wielkiej siły i wiary w hasło BOSTON STRONG. Dwa słowa, a muszę przyznać, że robią wiele dobrego. Nie muszę nikomu przypominać, co stało się na poprzednim maratonie... Wielkie cierpienie, rozpacz, żal, nienawiść (?), bezradność, zaskoczenie, śmierć przypadkowych i przede wszystkim niewinnych ludzi. Dokładnie 3, w tym jedno dziecko i około 260 rannych. Ciesząc się i dopingując zawodników, którzy prawdopodobnie byli dla nich rodziną lub przyjaciółmi, nagle w ciągu kilku sekund stracili nogi lub po prostu odeszli... Bracia Carnajew skonstruowali bomby tak, aby zabiły lub zraniły jak największą ilość osób w sposób okrutny. Wybuch był w dwóch miejscach. Jeden dokładnie na linii mety, drugi kawałek przed. Motywy jak zwykle polityczne, bracia nie mogli znieść 'niesprawiedliwości', walki w ich kraju toczą się cały czas z udziałem Amerykańskich żołnierzy, a oni chcieli rozstrzygnąć sprawę po swojemu. Jednego z braci policja zastrzeliła w czasie akcji, drugi schował się na łodzi, gdzie także został złapany. W łodzi znaleziono wyryte motywy zamachu, strzępek ze wszystkiego, co według mnie wyraża najwięcej: "Stop killing our innocent people and we will stop". ("Przestańcie zabijać naszych niewinnych ludzi i my przestaniemy".) Nie powinnam się wypowiadać na ten temat, ponieważ nie znam dokładnej sytuacji Czeczeni i w ogóle co się tam dzieje i kto ma racje, ale poważnie NIE TĘDY DROGA! Pytam się, jak można być tak okrutnym?! Myślałam o tym tyle razy, tak często przechodziłam przez te miejsca, widziałam zawieszone na ogrodzeniu wstążki, buty, misie, kwiaty... Za każdym razem, kiedy tam jestem, nie potrafię sobie wyobrazić, co się tam stało i co Ci ludzie musieli przeżyć. To tak jak iść sobie w centrum Warszawy i nagle przed Wami wybucha bomba. Ostatnio nawet jadłam obiad w restauracji, przed którą się to wydarzyło i nie mogła się skupić na jedzeniu. Ciągle patrzyłam przez okno i odtwarzałam sobie to w kółko. Nie wiem dlaczego mnie to tak strasznie dotknęło. Może dlatego, że jestem bardzo wrażliwa na ludzkie cierpienie, a będąc teraz w takim miejscu, a nie innym, bo przecież teraz tutaj mieszkam, zastanawiam się po prostu, czy mogę być bezpieczna.
I muszę powiedzieć, że tak, mogę. W tym roku cała ochrona była zwiększona kilkakrotnie. Z jakimkolwiek plecakiem na maratonie nie można było się pojawić, a jeśli już to starannie sprawdzonym wcześniej przez policję i zaznaczonym specjalną naklejką. Sama policja stała na każdym rogu ulicy, nad głową latały mi helikoptery, tradycyjnie wszędzie media (podobno było tvn24, ale w tłumie nie znalazłam), pełno ochrony i wolontariuszy. Mysz by się nie prześlizgnęła.
W tym roku w kategorii mężczyzn wygrał Amerykanin Meb Keflezighi (żaden Amerykanin nie wygrał go od 1983r. więc była to szczególna wygrana) z wynikiem około 2h 8min. W kategorii kobiet najlepsza okazała się Kenijka Rita Jeptoo (około 2h 18min). Cały maraton ma nieco ponad 42km, a bieg zaczął się o godz. 9:00, co oznacza, że pierwsi zwycięzcy pojawili się na mecie w Bostonie około godziny 11:00. Żeby Wam zobrazować, ostatni biegacze byli tam około godz. 17:00. Więcej liczb? Około 36 tys. uczestników, 1 mln widzów (w zeszłym roku o połowę mniej), 3500 funkcjonariuszy policji.
I myślicie, że ktoś się bał przychodzić w tym roku ponownie? Absolutnie NIE! O to właśnie chodzi, że Boston nie reaguje na to co się stało obrazą, strachem, obawą... reaguje siłą! BOSTON STRONG to hasło nie przypadkowe, zjednoczyło miasto jeszcze bardziej, niż przed atakiem, mieszkańcy głoszą je za każdą możliwą okazją i po prostu żyją dalej. Mając przy tym wspaniałe wsparcie swojego kraju.










 I wiecie co? Jestem dumna, że tutaj mieszkam. Nawet tymczasowo.




xoxo,                                         


wtorek, 22 kwietnia 2014

Miami, FL

 Witam po krótkiej przerwie :)


Przepraszam, za nic nie mogłam zabrać się za tego posta... Wróciłam z Miami w zeszłą niedzielę i ciągle żyłam jeszcze wakacjami... Nie potrafiłam się skupić, przejeżdżałam na czerwonym świetle, spałam południami jak dzieci nie było (albo i jak były :P) jakaś taka rozkojarzona, rozmarzona... Zdecydowanie 4 dni to za mało na taką wycieczkę. Było cudownie, cieplutko, palmy, zimne piwo i nawet moje rozgrzane do czerwoności plecy mi nie przeszkadzały.
Moje najpiękniejsze wakacje w życiu i jak mam Wam je opisać? Od czego w ogóle zacząć? Tego się nie da tak po prostu opisać, trzeba tam być, posłuchać szumu morza, czy delektować się rażącym słońcem... Ojj jak by się tam wróciło!
Postanowiłam skrócić relację pisemną do maksimum, wrzucić za to pełno zdjęć, bo poważnie nie wiem jak mam Wam to opisać.
Z suchych faktów to zatrzymałyśmy się w Bikini Hostel i było to najlepsze miejsce w jakimkolwiek się kiedyś zatrzymałam! Pełno obcokrajowców średni wiek 20-25 lat, masz znajomych prawie w każdym pokoju, chodzicie razem na imprezy, na plażę, na imprezy na plaży, coś zjeść, coś wypić i macie sobie tyle do opowiedzenia. Standardowe pytania: Where r u from? How long have you been in US? What r u doing in here? I tak potem rozmawiacie przez następne kilkadziesiąt minut jak to Irlandczycy wybrali się do Polski i mieli tam najlepszą bibę w swoim życiu, stukacie się butelką piwa a oni do Ciebie 'na zdrowie!'. 
Poznałyśmy masę ludzi! Australijczycy przemierzający świat, dwie szwedki to samo, Hiszpanie na wakacjach, Włosi na emigracji i tak dalej... To jest takie niesamowite opowiadając sobie o swoich krajach, podejściu do życia, planach na przyszłość, wartościach, marzeniach... Niby jesteśmy tacy sami, a tak się różnimy. Uwielbiam takie okazje do rozmowy z innymi ludźmi, bo możesz się tyle dowiedzieć i tyle rzeczy mnie osobiście zachwyciło.
No i miałam się nie rozpisywać... jak zawsze znów wyszło wypracowanie.
Skracając więc dalej, do plaży miałyśmy jakieś 10 min pieszo, komunikacja miejska mnie zabiła, a taksówki drogie. W planach było pływanie z delfinami w akwarium ale było za daleko, nic straconego innym razem będzie coś do zrobienia. Odwiedziłyśmy za to zoo, co zobaczycie na zdjęciach, a jednego dnia wybrałyśmy się na Key West, co jest najbardziej na południe wyciągniętym lądem Stanów Zjednoczonych (bardzo blisko Kuby). Ja widziałam to tak, że jedzie się autostradą przez ocean, bo z jednej strony woda, z drugiej woda, mija się tylko wyspy, a wszystko tak pięknie wygląda! Czas jazdy z Miami to jakieś 4h, fajnie było być ale drugi raz nie zdecydowałabym się na to, bo trzeba poświęcić na to cały dzień, a przyjeżdżając na 4 to tak trochę nam zleciało...
Dobra, kończę te wypociny, dodaję zdjęcia, które wyrażają więcej niż tysiąc słów :)


żegnałam się z Bostonem w taki sposób...


przez kilka następnych zdjęć widok na Miami z samolotu


trochę miasta



Miami South Beach



























Aż się rozmarzyłam wstawiając Wam tutaj te zdjęcia, wygląda jak w bajce i tak jest!
Tak sobie myślę, że podzielę ten wypad na dwa posty, bo mam tyle zdjęć. Wiele z nich ma Agnieszka i Benny, oczywiście muszę na nie poczekać :P Key West na pewno następnym razem.
Wczoraj byłam też na maratonie bostońskim, więc będzie o czym pisać, tylko potrzebuję trochę czasu. Wszystko wkrótce!


xoxo,                        


wtorek, 8 kwietnia 2014

Washington D.C.


Veni vidi vici...


Od czego tutaj zacząć, hmm? Od balu? Od stolicy? To może od początku!
Wyjechaliśmy w piątek rano, o 9am. Stamtąd wsiadłyśmy w autobus i w drogę. 10h jazdy! Ja tego tak jeszcze nie przeżyłam, możliwe, że po dwudniowej jeździe do Hiszpanii nic mi już nie straszne, ale Aga&Benny przeżywały męki :) Miałyśmy bardzo fajną grupę (no może dwie Niemki drące japę na cały autobus są tutaj wyjątkiem), już na początku poznałyśmy dwie Australijki, dziewczynę z Południowej Afryki i Włoszkę. Ale zdecydowanie trafiłyśmy na najlepszych opiekunów na świecie! Małżeństwo. On kierowca, ona organizator. Pili z nami w autobusie, robili sobie 'selfie' i nazywali nas swoimi dziećmi :)
Przyjechaliśmy wieczorem, przebrałyśmy się tylko i na imprezę. Było całkiem fajnie, nie powiem. Spałyśmy jakieś 4h i rano wycieczka. Od 9am-3pm (z czego opiekunowie zostawili nas jakoś o 12:30pm i mogliśmy robić, co chcieliśmy). Szczerze mówiąc, gdybyśmy się same do Białego Domu nie wybrały, to byśmy go nie zobaczyły. Wycieczka trochę okrojona, też dlatego, że o 6pm wyjeżdżaliśmy na bal więc z czegoś trzeba było zrezygnować. No ale coś tam jednak pozwiedzaliśmy, przynajmniej ja najważniejsze rzeczy widziałam.
Mnie miasto się podobało, inne niż te typowe amerykańskie z wieżowcami, podobne trochę do naszej Warszawy. 

 Mauzoleum Abrahama Lincolna

 Staw przed pomnikiem Lincolna

 Zdjęcie robione z miejsca pomniku Jeffersona

'The White House'


 Stacy (South Africa), Francesca (Włochy), Sam&Megan (Australia), ja :P, Benny (Włochy) i Aga z Polski






Pomnik Abrahama Lincolna w Mauzoleum


 capitol


Washington D.C. nocą z naszego hotelowego balkonu


No to teraz bal. Before party zaczęło się już w autobusie, bo jechaliśmy 1,5h. Nie wiem w sumie kiedy ta cała droga mi minęła. Marynarze w tych całych garniakach to przystojniaki, ale nie wszyscy. Jak już byli jacyś, to zazwyczaj z dziewczynami, które trzymały ich za ręce, jak tylko mogły, co by im nikt ich nie zabrał. W sumie bawiłam się bardzo dobrze, fajnie było coś takiego przeżyć i tak się wystroić! Ale chyba oczekiwania były większe. Było około 3000 ludzi i ścisk na całego, a wszystko odbywało się na wielkiej sali gimnastycznej. Niestety to moje jedyne sensowne zdjęcie, trochę nam się zapomniało żeby ich zrobić więcej, przepraszam :)

gwiazdy Hollywood

 selfie, niestety to z opiekunką ma ona sama :P



A w niedzielę znów 10h do domu i to na tyle.  Aaa jeszcze jedna rzecz, pomachałam do Nowego Jorku po drodze, pięknie to wyglądało!




Po drodze obejrzałam film 'Wszystko za życie', bardzo polecam! 
A teraz już czekam na czwartek i lecę do Miami! Pozdrawiam i zapraszam za jakiś czas na kolejny raport, tym razem z gorącej Florydy :) Can't wait!!!!!!!!!!



xoxo,