Strony

niedziela, 29 września 2013

Boston 2

Hej, to ja znowu :)

Weekend już prawie za mną (wiem, że za wami). Spędziłam go bardzo pozytywnie! Nie nudziłam się, dopiero teraz padłam zmęczona na łóżko... To był szybki weekend, nawet nie wiem kiedy się zaczął, a już koniec.
W piątek planowałam iść z rana do YMCA, ale dziewczyny zadzwoniły, że robimy piknik! OK, czemu nie. Miało być nas 4, po drodze jednej rozchorowało się dziecko, druga dostała telefon, że musi zostać z dziećmi i tak zostały nas 2! Nie przeszkodziło nam to fajnie spędzić razem czas w przepięknym miejscu Elm Bank w Natick. Pograłyśmy we frisbee, pospacerowałyśmy, piknik też był i do domu.








Wieczorem umówiłam się z dwoma innymi au pairkami na... ZUMBĘ! To jest w tym moim YMCA, miałam za darmo także czemu miałabym nie iść. Naskakałam się jak nigdy! Po pierwsze pomyliłam godziny i pojechałam na 5:30 PM. Miało trwać godzinę, więc wystarczy jak na pierwszy raz. Dziewczyn nigdzie nie widziałam, ale jak już przyjechałam to zostałam. Kiedy wychodziłam z zajęć, to one właśnie przyszły i trochę się zdziwiły :) Okazało się, że nasze zajęcia zaczynały się o 6:30 PM i miały trwać kolejne 2h! Oczywiście mnie namówiły żebym też poszła mimo, że właśnie wróciłam ledwo żywa! Nie miałam pojęcia, że to aż tak męczące. Niby taniec, niby ćwiczenia ale ile trzeba się nagimnastykować... Najgorsze jest to, żeby załapać w ogóle kroki, bo nasza instruktorka robiła wszystko automatycznie i często się myliłam. Najgorszy miały ze mnie ubaw, jak odwracałyśmy się do tyłu, bo taki był układ i wtedy nie mogłam patrzeć na instruktorkę. Dopóki na nią patrzyłam, było całkiem nieźle! Może będę chodzić na tą całą Zumbę, przecież zawsze najgorsze są początki.

W sobotę rano zaczęłam moja podróż do Bostonu. Znów! Kocham to miasto, jest ciągle pełne tajemnic, ciekawe, klimatyczne, ma tyle do opowiedzenia, historii, cały czas nie przestaje mnie zaskakiwać. Myślałam, że to będzie miasto jak każde, jedno z wielu. Nie sądziłam, że tak mi się spodoba! Nie potrafię opisać tego słowami, trzeba po prostu być i zobaczyć. Nie jest to tylko moje zdanie, Boston zaraża wszystkich, bo taki jest! Wyjątkowy.
Tym razem pociąg miałam wcześniej, godzina 8:19 zmusiła mnie to wczesnego wstania. Wszystko było podejrzanie proste. Znalazłam odpowiedni peron, nie pomyliłam pociągu, dojechał cały. Tym razem pojechałam z Julitą. Tak! W końcu mogłam porozmawiać z kimś po polsku! Ona mieszka w Westford, ode mnie to jakieś 37 mil drogi. Postanowiłyśmy więc spotkać się na miejscu, w Bostonie. Był tylko jeden, mały problem. Z Westford Julita mogła wysiąść najbliżej tej partii Bostonu, którą chciałyśmy zwiedzić na North Station, ja z Natick mogłam wysiąść na South Station. Ponieważ ja miałam mapy i wszystko, przyjechałam wcześniej od niej i byłam już wcześniej w Bostonie, postanowiłyśmy, że ja po prostu przejdę się od jednej stacji do drugiej. Na mapie wyglądało to mniej więcej tak:

Moja stacja to ta na dole.

Historia lubi się powtarzać. Potwornie zimno było rano. Miałam na sobie koszulkę, bluzę, kurtkę i żałowałam, że nie wzięłam szalika i rękawiczek! Przerażająco zimnooo! I co się oczywiście stało, jak już doszłam do stacji Julity? Słońce prażyło, ono nie grzało, tylko prażyło! 
Wszystko się udało, bo znalazłam ją, z czego jestem bardzo dumna :D Ruszyłyśmy więc, według mojej mapy- w stronę wybrzeża. Jak już szłam po Julitę, to zorientowałam się, że piękne widoki mam po swojej prawej stronie i nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć to z bliska. To jest strasznie ciekawe, jak idziesz sobie przez miasto, wszędzie wielkie budynki, wieżowce, ruch na ulicy, pełno ludzi, tu wesele, tam wyprzedaż, tam kolejka jak za komuny (tak, serio!) do restauracji i nagle... patrzysz w tą moja prawą stronę i nie widać nic poza oceanem, żaglami i rażącym słońcem! Dla mnie to trochę dwie wykluczające się rzeczy. Niby w Polsce też mamy swoje trójmiasto i niby powinno wyglądać to podobnie. Natomiast u nas te dwie strefy są wyraźnie od siebie oddzielone. Jest miasto, jest centrum, są jakieś tam większe budynki. Idąc dalej, zaczyna to wszystko cichnąć, pozostaje plaża, łódki, woda, morze... A tutaj wszystko razem! To wygląda tak, jakby wieżowce pływały na wodzie. Niesamowite, świetnie się to ogląda.
Wracając do mojej wycieczki, znów zrobiłam mapę mojej trasy. Trochę nam się pozmieniały plany po drodze, ale o tym zaraz.


Tak więc kiedy już odebrałam J. z North Station, poszłyśmy w stronę Inner Harbor. Dalej wybrzeżem podziwiałyśmy widoki takie jak:


















Gadamy jak najęte, bo w końcu możemy po polsku. Śmiałyśmy się, że możemy o ludziach mówić co chcemy, bo i tak nas nie zrozumieją. Idziemy, idziemy, aż w końcu ktoś nas jednak zrozumiał! 
- Ooo, dziewczyny też z Polski?
No i się zaczęło. Bartosz. Przyjechał z programu Work&Travel i właśnie kończy swój 4 miesiąc pobytu w Stanach. Ostatni miesiąc to zwiedzanie, więc przywiało go do Bostonu. Gadaliśmy z jakąś godzinę pod New England Aquarium, bo on właśnie z niego wyszedł, a my ponieważ miałyśmy bilety od mojej Host Mom, właśnie chciałyśmy tam iść. Od słowa do słowa, w końcu poszedł z nami drugi raz (jakimś cudem skasowali mu ten sam bilet) i spędził z nami właściwie cały dzień. Zwiedzaliśmy razem. On przyjechał sam! W sumie dobrze wyszło, bo robił za przewodnika, znaczy odnajdywał nas na mapie i ja nie musiałam się z tym męczyć. :) Dużo wiedział o historii, wiedział gdzie można pójść, więc połączyliśmy nasze różne plany zwiedzania w jedność i tak oto spędziliśmy fajny dzień. A więc akwarium na prawdę warto zobaczyć. Dużo ryb, o których nazw nawet nie miałam pojęcia, wielki żółw pływający w jeszcze większym akwarium, pingwiny, płaszczki, które można pogłaskać, meduzy i wiele innych ciekawych zwierzaków morskich. Bilet to jakieś 20$ więc jak że się cieszyłam posiadając go za free!








Dalej poszliśmy w bardzo ciekawe miejsce. Boston Tea Party. Nie ma to nic wspólnego z imprezowaniem wbrew pozorom :) Jak wiadomo (lub nie) z historii, wszystko kręci się w okół sporu Brytyjczyków i Amerykanów o cło przy przewożeniu towarów. Przede wszystkim chodziło właśnie o herbatę. Jednym z wielu okazów buntu, było bostońskie picie herbaty czy też zniszczenie towaru przywiezionego przez Brytyjczyków, wrzucając cały załadunek herbaty do wody. Tam, gdzie my byliśmy, odbywa się niejako rekonstrukcja tych wydarzeń i byliśmy tego uczestnikami. Oprowadzający nas poprzebierani byli w stroje z XVIII w., co kawałek pokazywali nam jak wszystko się odbywało. W jednym  pomieszczeniu oglądaliśmy film, w drugim opowiadały nam ruszające się obrazy, innym razem byliśmy pod pokładem statku i widzieliśmy jak żyli marynarze, za chwilę jak w teatrze oprowadzający odgrywali scenkę z tamtych wydarzeń. Bardzo pozytywnie i ciekawie. Nie wiem wszystkiego, bo mówili z prędkością światła, ale i tak dużo się dowiedziałam. Boston ma w sobie kawał historii i warto się w nią choć trochę zagłębić. Na koniec kupiłam oczywiście puszkę bostońskiej herbaty, którą już piłam i mogę powiedzieć, że dobra!


Na pamiątkę dostaliśmy takie pióra.





 Zapraszam na pokład!




                                    Mogliśmy też własnoręcznie wyrzucić herbatę to wody.


Stamtąd ruszyliśmy na podbój Boston Common. Co to takiego? Ja porównuję to do Central Park w Nowym Jorku. Po prostu mówiąc jest to ogromny park, wszędzie zielona trawa, słońce, ławki, ścieżki, drzewa, każdy karmi wiewiórki, dużo rodzin lub przyjaciół siedzących razem, odpoczywających  i cieszących się z życia :) No to zrobiliśmy tak samo. Kupiliśmy nowe lody McDonalds'a i usiedliśmy niczym reszta Amerykanów. Należał nam się odpoczynek w końcu.








Przeszliśmy jeszcze na północ trochę się pospacerować najdroższą podobno dzielnicą Bostonu (choć dla mnie drogo nie wyglądała), zrobiliśmy małe kółko i B. chciał kupić sobie bilet na rejs. O 5:45 PM wypływał, a my na 6:00 PM musiałyśmy zdążyć na pociąg do Natick, więc tam się pożegnaliśmy. On do Bostonu przyjechał na 4 dni, więc musiał wykorzystać każdą chwilę na zwiedzanie, my mamy przed sobą caaały rok :) Byłyśmy już i tak padnięte, więc godzina nam pasowała. Wymyśliłyśmy sobie odpoczynek po wycieczce w kinie. We Framingham jest AMC Cinema, duże kino, gdzie właśnie grali film "Millerowie". I w tym momencie "Kac Vegas" stracił u mnie miano number 1 w kategorii komedia. "Millerowie" wymiatają! Śmiałam się jak nigdy, ciężko jest mnie rozśmieszyć filmem ale ten jest po prostu genialny. Aktorzy idealni. Polecam!
Julita spała u mnie z soboty na niedzielę. W niedzielę oczywiście trzeba było zaliczyć Natick Mall. Rozglądałyśmy się już powoli za kostiumami na Halloween, ale na razie nic takiego nie było. Mamy jeszcze czas, chociaż Amerykanie chyba nie, bo już hurtem się wszystko sprzedaje. Oni nie mogą zostawić takich rzeczy na tydzień przed, wszystko musi być z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem! Żyją tymi wszystkimi świętami i obchodami, maja fioła na tym punkcie. My się śmiejemy, jak świąteczne ozdoby pojawiają się w sklepach na miesiąc przed, oni mają je już!
Koło 6:00 PM po Julitę przyjechała rodzinka i wtedy zaczęłam pisać tego posta. Koniec weekendu. Jutro kolejny tydzień pracy się zaczyna. To już trzeci! Jak na razie wszystko jest OK, nie mam na co narzekać, mam wszystko czego potrzebuję. Jest mi tu dobrze, chyba muszę to napisać :) Nie ma na razie czegoś takiego, że tęsknie i chcę wracać. Tęsknie, oczywiście, ale nie jest to desperacja!
Jeszcze nie wiem, co będę robić za tydzień. Chciałam znów jechać do Bostonu ale tym razem popłynąć w ten sam rejs co B. Podobno można zobaczyć walenie i rekiny :D Jest też opcja Duck Tours, to taki wodny autobus, który jeździ też normalnie po ulicach i obwozi po najciekawszych miejscach. Można wysiąść gdzie się chce, po czym wsiąść, kiedy skończy się zwiedzać. Bardzo praktyczne, ale może zostawię to sobie, kiedy już zwiedzę wszystko na własnych nogach!

Na razie to tyle, kolejna wycieczka udana!!!

                                                                                                                  xoxo,

2 komentarze: